Tak, wiem, serię Obiadów Czwartkowych powinnam zacząć od jakiejś super cool nowojorskiej restauracji, najlepiej hipsterskiej, o której nikt nie wie poza wtajemniczonymi. Niestety – będę tradycjonalistką i (pewnie ku uciesze Rodziny – Moniko, pozdrawiam!) rozpocznę zaproszeniem do Hillstone. To na pewno bardzo amerykański klasyk, choć dla manhatańskich purystów to jednak sieciówka i obciach.
Hillstone, w innych miastach Ameryki Houston’s, to bardzo prosta koncepcyjnie restauracja. Menu jest niedługie, dla każdego coś miłego, czyli wjazdy dla całego stołu, sałatki, hamburgery, ryba, kurczak, stek.
Majstersztyk polega na tym, że wszystko jest perfekcyjnie przyrządzone, dania od lat (jak dla mnie już 18-tu!) smakują tak samo, czyli pysznie. Naprawdę – czego by czlowiek nie zamówił, to strzał w dziesiątkę. Dzieci jedzą hamburgery, mąż i brat steka, kuzynka żeberka, teść sałatkę azjatycką z kurczakiem, bratowa kotleciki z kraba, a siostra i ja burgera wegetariańskiego. No i te frytki jak zapałki. Do tego porcje są ogromne, koktajle mocne, obsługa przemiła i szybka, więc mimo corocznie wzrastających cen, warto się szarpnąć i Hillstone odwiedzić.
Dla mnie Hillstone to miejsce, do którego uciekam, gdy mam dość wielkiego miasta, pretensjonalnych knajp i dań, gdy mam ochotę na stary sprawdzony program wieczoru – gin z sokiem grapefruitowym, dip karczochowo szpinakowy, a potem, w zależności od mojej objętości w pasie, albo burger wegetariański i frytki, albo sałatka z surowym tuńczykiem. A jeśli jest Krystyna, to i brownie „5 orzechów”.
Niekwestionowanym hitem Hillstone jest w. wym. dip karczochowo szpinakowy. Mimo wielu, wielu prób, nie jestem w stanie odtworzyć tego niezapomnianego „nieba w gębie” w domowych pieleszach. Do tego przepis jest ściśle strzeżony, więc za każdym razem mojemu wytworowi brakuje tego je ne sais quoi. Ale obiecuję, że jak tylko podłączą mi kuchenkę do gazu (minął miesiąc!), to szarpnę się jeszcze raz!